Jak już wcześniej napisałam, nie znaleźliśmy piwnicy duchów. Nie znaleźliśmy też, przynajmniej z początku, drogi na Ołomuniec. W końcu ustalono, ze dostać się tam trzeba przez Pribor.
Na obrzeża miasta dojechaliśmy tramwajem (bilet 15 minut nie starczył; podobno w Czechach lepiej nie dać się złapać, żaden czeski kanar nie jest tak litościwy ani nie ma takiego poczucia humoru jak kanar polski xD). Zaopatrzyliśmy się w cudowny polski pasztet i mniej cudowny czeski chleb (nienawidzę kminku).
Nad chlebem z pasztetem jeszcze raz przejrzałam przewodnik i znalazłam mały ustęp o Ostrawie przy okazji omówieniu Ołomuńca. Pochlebnie to się o tym mieście nie wyrażono. Ostrawa jako dawne miasto komunistyczne, przemysłowe "obrosło aż po horyzont hałdami pyłu". Tu zgadzam się z autorami, szaro, brudno, płasko. Nawet w centrum. Dodać należy, co również zaznaczono w przewodniku, że miasto już koło godziny 20:00 pustoszeje, ludzie pojawiają się dopiero o 7:00. Co do nieludzko wczesnej godziny kończenia wszelkich imprez, to Ostrawa nie jest wyjątkiem, ale o tym przy okazji Pragi. Strach się bać.
Pasztet skończył się stanowczo za szybko, ale co robić? Stopa łapaliśmy przy zjeździe na Pribor (2 minuty, mój osobisty rekord; niestety nie skorzystaliśmy, bo kierowca miał tylko jedno miejsce, chyba nie przyuważył armirata). Ostatecznie zabraliśmy się z jakimś robotnikiem jadącym do domu. Widać, że mu się spieszyło, 180 km/h na podwójnej ciągłej, na jakiejś bądź co bądź wąskiej ulicy przyprawiła mnie niemal o zawał. Obłożyłam się plecakami i armiratem. Przeżyłam (armirat też).